Skocz do głównej treści strony
Prowincja

Węgier z wyboru

Utworzono: 21-01-2020

Dla zajmujących się Europą Środkową i odwiedzających Eger franciszkanin o. Paweł Cebula jest postacią charyzmatyczną. Jako duszpasterz i animator wielu polsko-węgierskich inicjatyw całym sercem oddał się idei scalenia chrześcijańskiej wspólnoty narodów tego regionu.

Obecnie jest proboszczem w parafii pw. św. Antoniego. To jeden z najpiękniejszych kościołów barokowych w tej części Europy. Nieopodal wznosi się monumentalna twierdza, która zapisała się w historii bohaterską obroną przed Turkami. Garstka obrońców pod dowództwem kapitana Istvána Dobó w 1552 r. zatrzymała potężną armię turecką, opóźniając islamskie parcie na Europę o ponad 40 lat.

Nie pojechałbyś na Węgry?

Urodził się w Koszalinie w polsko-litewskiej rodzinie. Matka, Litwinka, miała wpływ na jego powołanie. Ojciec, zdeklarowany antyklerykał, źle przyjął decyzję syna o wstąpieniu do seminarium. W domu mówiło się także po litewsku, gdyż babcia Pawła nigdy dobrze nie nauczyła się polskiego. Jednak litewskiego wnuka nie nauczyła. To poniekąd zdecydowało o dalszych jego losach. – Gdybym znał litewski, wysłaliby mnie na Litwę, a tak pojechałem na Węgry – wspomina o. Paweł.

Węgierski etap w jego życiu zaczął się na IV roku seminarium. Do Polski przyjechał z Rzymu asystent generalny franciszkanów, odpowiedzialny za tę część Europy Wschodniej, i zapytał: „Nie pojechałbyś na Węgry? Tam właśnie trzech braci wyszło z podziemia i potrzebują wsparcia”. W połowie lipca 1991 r. razem z dwoma klerykami Paweł Cebula jechał już do Miszkolca, by wspierać odnowę prowincji franciszkanów konwentualnych na Węgrzech. Nie znał słowa po węgiersku. – Przejeżdżam przez granicę – wspomina – i czytam tablice z nazwami miejscowości: Hidasnémeti, Somoskőújfalu. Śmiać mi się chciało, ale kolejnym uczuciem był strach. Boże, przecież będę musiał się nauczyć tego języka.

Nauka poszła szybko. Pomogli mu węgierscy współbracia. Na święcenia diakonatu przyjechała do Miszkolca matka. Razem zwiedzali zamek Diósgyőr, wybudowany przez króla Ludwika, ojca św. Jadwigi Królowej. – Chodzimy tam z mamą i nagle mi mówi: „Wiem, dlaczego mój syn został wezwany na Węgry – aby podziękować za chrzest Litwy” – wspomina o. Paweł.

W 1993 r. został wyświęcony przez abp. Istvána Seregélyego z Egeru. Pierwszą jego placówką był Miszkolc, gdzie w 1996 r. został proboszczem. Rok później franciszkanie odzyskali wspaniały barokowy kościół w Egerze i o. Paweł został tam proboszczem. W 2000 r. pojechał do Arad w Rumunii, gdzie został gwardianem. Wytrzymał tam rok i poprosił o przeniesienie. Jedyny raz w życiu. Pytany o powód mówił, że nie umiał znaleźć wspólnego języka z częścią braci. Wrócił do Egeru, a później do Miszkolca. Rok 2007 był dla niego przełomowy, gdyż prowincjał, wywodzący się z ciango (po węgiersku csángó), mocno romanizowanej węgierskiej społeczności katolickiej mieszkającej głównie w Mołdawii, nie chciał przedłużyć z nim kontraktu. Podłożem sporu były m.in. różnice zdań w kwestiach narodowościowych i duszpasterskich. Paweł obstawał przy języku węgierskim, co w Siedmiogrodzie nie zawsze było akceptowane. Perspektywa opuszczenia Węgier była dla niego bolesna. Biskup Egeru proponował, aby pozostał i pracował jako ksiądz diecezjalny, ale odmówił. – Mam swoje powołanie i rodzinę zakonną, i obowiązuje mnie posłuszeństwo – argumentował, chociaż rozum mówił, że powinien zostać.

W Ameryce, ale z Węgrami

Trafił do Ameryki. Przełożeni wysłali go do polonijnej parafii w Connecticut. Na miejscu okazało się, że węgierska parafia św. Stefana na Manhattanie nie ma duszpasterza, więc przez dwa lata tam posługiwał. – Tam zostałem Węgrem – wspomina. – Może dlatego, że podobnie jak oni czułem się wyrzucony z mej przybranej, ale umiłowanej ojczyzny. Hymn węgierski jest w istocie modlitwą. Zaczyna się od słów: „Boże, błogosław Węgrów”. Wcześniej nigdy go nie śpiewałem. Mówiłem sobie: nie śpiewam, gdyż nie jestem Węgrem. Jestem tylko węgierskim kapłanem, a to nie to samo. Tam zacząłem go śpiewać. W sercu stałem się Węgrem.

W 2010 r. wrócił do Polski, po drodze zahaczył także o Irlandię, gdzie zatrzymał się na dwa lata. Starał się także o obywatelstwo węgierskie i w 2011 r. dostał list z kancelarii prezydenta Węgier z informacją, że mając na względzie jego zasługi dla Węgier, prezydent przyznał mu obywatelstwo. – W 2016 r. stał się cud i wróciłem na Węgry, do Egeru – mówi.

Polska fala

Kościół św. Antoniego jest położony w centrum miasta. Wokół stoją świątynie parafialne, a więc odwiedzają go głównie turyści. Tych z Polski jest w Egerze bardzo wielu. Przebywając tam latem, miałem wrażenie, że co drugi mieszkaniec jest Polakiem. Zwłaszcza w Dolinie Pięknej Pani, centrum winiarstwa. Miasto do tego stopnia zaadaptowało się do polskiej fali, że w wielu sklepach i restauracjach sprzedawcy i kelnerzy potrafią nieźle porozumiewać się po polsku. Latem na niedzielnych Mszach św. odprawianych w języku polskim przez o. Pawła kościół jest pełen. Nierzadko przychodzą wtedy także Węgrzy, aby zobaczyć, jak wygląda kościół zapełniony do ostatniego miejsca. Oni praktykują rzadziej. W tygodniu przychodzi na Mszę św. kilka osób, a w niedzielę kilkadziesiąt. Najwięcej jest w sobotę wieczorem. Tłumy nie chodzą do kościoła, ale sporo ludzi nadal spowiada się regularnie.

Eger ma swoją specyfikę. Do historycznego miasta w czasach komunistycznych dobudowano dzielnicę zwaną Czeboks (od nazwy Czeboksary – sowieckiego miasta partnerskiego). Bloki mieszkalne postawiono w kształcie liter CCCP. Oczywiście żadnego kościoła zbudować tam nie można było. Dopiero niedawno wzniesiono niewielki kościółek pw. św. Jana Pawła II. Dla wielu Węgrów w czasach komunistycznych Polska była oazą wolności, którą odwiedzali, aby obserwować m.in. fenomen żywotności polskiego katolicyzmu. W potocznym języku funkcjonuje nawet pojęcie „pokolenia autostopowiczów” – młodych ludzi, często studentów, którzy w latach 70. i 80. ubiegłego stulecia przyjeżdżali do Polski, aby poczuć więcej wolności, aniżeli mieli we własnym kraju. Sympatię do naszego kraju przekazują dzisiaj dzieciom, a państwo wspiera wymianę młodzieżową z Polską.

Pusty wózek

W kościele św. Antoniego zwraca uwagę instalacja przedstawiająca pusty wózek dziecięcy udekorowany narodowymi barwami z krzyżami w środku. To głos w dyskusji o problemie aborcji. Pod tym względem na Węgrzech panuje prawna schizofrenia. Konstytucja chroni życie od poczęcia po naturalną śmierć, ale ustawa dopuszcza aborcję do 12. tygodnia właściwie na życzenie. Rządzący tłumaczą, podobnie jak w Polsce, że rozwiązaniem jest zmiana mentalności, a nie liberalnego prawa. Dlatego o. Paweł zdecydował się wystawić wózek, aby budził sumienie i uwrażliwiał na ten problem. Obok są informacje o możliwości duchowej adopcji dziecka nienarodzonego oraz o programie leczenia syndromu poaborcyjnego. Na Węgrzech to olbrzymi problem od czasów, kiedy aborcja była nie tylko dozwolona, ale i zalecana jako podstawowy środek regulacji poczęć. Spotkałem się z opiniami, że Kościół na Węgrzech bardziej ucierpiał wskutek liberalnej ustawy aborcyjnej, wprowadzonej przez rząd Jánosa Kádára, która złamała sumienia wielu katolików, aniżeli z powodu represji administracyjnych. Na to nakładał się materializm praktyczny. Popularne było powiedzenie: „maluch” (samochód) albo maluch. Dlatego współczesne Węgry, jak być może słusznie zauważył kiedyś Grzegorz Górny, to w istocie pogański kraj rządzony przez grupę praktykujących chrześcijan.

Obywatel nieba

Kościół św. Antoniego jest także miejscem szerzenia kultu Jánosa Esterházyego, polsko-węgierskiego kandydata na ołtarze, pochodzącego z terenów należących dzisiaj do Słowacji. Ojciec Paweł jest postulatorem w jego procesie beatyfikacyjnym. W kościele stoi wielki portret Jánosa. Pod nim napis w językach węgierskim, polskim, słowackim i czeskim przypomina słowa kandydata na ołtarze: „Naszym znakiem jest krzyż”. – Niedawno – opowiada o. Paweł – włoski wnuk Esterházyego Giovanni Malfatti zapytał, dlaczego zainteresowałem się jego dziadkiem. Odpowiedziałem, że niezwykłe w jego heroicznej biografii jest to, iż nawet w komunistycznym więzieniu modlił się za swoich oprawców i ofiarowywał za nich w każdą niedzielę swoje cierpienia.

Dla świadomego swej historii Węgra János Esterházy jest bohaterem narodowym. Ale trzeba ich jeszcze nauczyć – mówi z pasją o. Paweł – że jest także obywatelem nieba i męczennikiem. Na Węgrzech ta postać jest słabo znana, lepiej w diasporze, zwłaszcza na Słowacji.

To paradoks, ale Węgrzy żyjący w sąsiednich krajach są bardziej religijni i lepiej zachowali tradycyjne wartości niż żyjący we własnym państwie. Proces beatyfikacyjny jest więc okazją do rozmowy o chrześcijańskim dziedzictwie Europy Środkowej. – Widzę, że Pan Bóg czegoś chce od nas w tej części Europy – mówi o. Paweł. – I jest szansa, abyśmy tę wyspę cywilizacji chrześcijańskiej zachowali na przyszłość. János Esterházy to rozumiał, dlatego jego przesłanie jest aktualne nie tylko dla Węgrów, ale dla wszystkich narodów Europy Środkowej – podkreśla o. Paweł Cebula, polski franciszkanin, Węgier z wyboru.

Artykuł ukazał się na łamach Gościa Niedzielnego 51-52/2019
za: Gość Niedzielny/Andrzej Grajewski

Przejdź do góry strony